24/7 z dzieciakami i nie zawsze jest czas, żeby napisać cokolwiek. Czasami już nie ma sił, a po winie…robię się senny Nadrabiam!
Kontynuując naszą przygodę…dzień z Murowańcem zaczął się rowerowo. Chcieliśmy podjechać z dzieciakami od Brzezin. W 1/3 trasy poddaliśmy się Szlak rowerowy to będzie jak go zrobią (pierwszy kilometr wyglądał super), albo jak jedzie się samemu. Dzieciaki wytrząsało jak cholera, po cichu potrzebowałem rzucać mięsem (Malika w foteliku uważnie słucha, co tata mówi), żeby trochę ciśnienia zeszło, a Natalia nakopałaby temu, kto oznaczył szlak jako rowerowy. W Beskidzie nie było problemu po błocie, korzeniach, po szlaku granicznym itp. Jednak ‘pięknie’ ułożone kamule, bo drogą brukowaną bym tego nie nazwał, wygrały. Zjechaliśmy do vana, spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy na piechotę. Fajny wypad z dzieciakami, jednak tego dnia hulał już halny napędzany przez szalejący nad Europą sztorm Alex. W drodze powrotnej świerki łamały się jak zapałki. Co chwilę odwracaliśmy głowy w stronę ‘hrrrrrr’ i widzieliśmy, jak padały kolejne drzewa. Wieczorem znaleźliśmy fajne miejsce na nocleg na końcu Cyrhli. Piękny widok z dzikiego parkingu, na około kilka domków w fazie budowy, więc miejsce odludne. Wiało mocno, jednak była to najcieplejsza noc tego wyjazdu. Gdy dzieciaki zasnęły siedzieliśmy przy otwartych drzwiach z lampkami wina w rękach. Widok na Tatry, pędzące po niebie chmury, a pod nami Zakopane. Chyba najbardziej romantyczny wieczór tego wyjazdu. Może dlatego, że nie musieliśmy siedzieć w puchówkach z czapami na głowach. Przy otwartych drzwiach było ponad 15 st.
Kiedy następnego dnia przejeżdżaliśmy koło Brzezin, gdzie dzień wcześniej zostawiliśmy vana, wzdłuż przydrożnego parkingu leżało powalone drzewo. Dobrze, że nie zostaliśmy w tym miejscu na noc…
Kolejny wypad to Rusinowa polana przez dominikańskie Wiktorówki. Dla młodego Mandeli droga rewelacyjna. Z kijami w rękach szliśmy razem doliną. Dziewczyny pognały przed nami, a my noga za nogą, drzewo za drzewem, kamyk za kamykiem szliśmy do przodu. U Dominikanów kanapka i herbata (w wielkim garze przygotowana przez … może nawet przez samych Dominikanów) i ruszyliśmy stromymi schodami do góry. Mandela ‘ja sam’ wszedł oczywiście sam W końcu wynurzyliśmy się z lasu na skąpaną w słońcu Rusinową. Ojjjj po tych kilku deszczowych dniach w Tatrach to istny raj. Na Polanie byłem kiedyś, dobre kilkanaście lat wcześniej i pamiętałem smak żentycy. No i pasterski szałas cały czas stał w tym samym miejscu. Ehhhh w słońcu smak bunca i żentycy to niebo w gębie! Szkoda tylko, że w foliowych woreczkach, a nie na papierowym talerzyku…
Słońca byliśmy tak spragnienie, że siedzieliśmy, leżeliśmy, relaksowaliśmy się tam ze 3 godziny. Dzieciaki zajęły się sobą bawiąc się na leżących wszędzie głazach. Mogliśmy na spokojnie z Natalią posiedzieć i rozmarzyć się podziwiając wyłaniające się zza chmur kolejne szczyty. Mały ból w sercu. W zimie ostatni raz wspinałem się na miesiąc przed urodzeniem Maliki, letnie Tatry ze 3 lata temu. Coś za coś. Na razie wspólne podróżowanie, maksimum czasu z dzieciakami, żeby od nas chłonęły… Mam nadzieję, że tylko pozytywy hihi . Na wspinanie przyjdzie jeszcze czas, kiedy trochę podrosną i razem będziemy mogli się powspinać. Choć na nasz zimowy wyjazd spakowałem już buty, uprzęże i szpej, bo pewnie w ciągu kilku miesięcy będzie okazja wbić się w skałę. O tym wyjeździe już niedługo. Jeszcze tylko opuścimy Tatry, zabierzemy Was na Podlasie i …


















