
Choć na wschodnim wybrzeżu, tym pierwszym dla nas, na którym spędziliśmy dwa miesiące naszej podróży było sporo miejsc, w których się zakochaliśmy, to jednak dziś zacznę od zachodniego wybrzeża, miejsca które na pierwszy rzut oka nie wyglądało dla nas bardzo zachęcająco.
Bardziej mnie tam ciągnęło niż Natalię. COVID pokrzyżował nasze plany chłonięcia sardyńskiej kultury. Brak plaż dla dzieciaków, przynajmniej w tym miejscu, które wybraliśmy na pierwszy nocleg. Brak gór. Trochę obitych dróg wspinaczkowych, jednak na klifach, więc z dzieciakami to ‘no go’. A i tak znalazłem urocze miejsce 😃 Pierw dwa kilometry po szutrowej drodze od mało uczęszczanej asfaltówki, na której ledwo mijały się osobówki. Potem przebić się przez dość spore dziury i błoto, żeby w końcu stanąć koło piniowego zagajnika. Po jednej one, po drugiej kwiaty i krzewy, a przed nami pół kilometra ścieżki wśród krzewów do klifów i … dalej już tylko niczym nieograniczona przestrzeń. Styk nieba i morza, zachodzące słońce i gwiazdy.
Tak zaczęła się nasza wizyta na największej wyspie należącej do Sardynii czyli Sant’Antioco. Pierwsze dwa dni biegaliśmy wśród krzewów, chodziliśmy po klifach. Tam, gdzie się dało, schodziliśmy na dół, żeby z tej perspektywy podziwiać majestatyczne klify, skalne formacje i naturalne baseny, stworzone przez naturę. Choć było dość chłodno, nie mogłem odmówić sobie zanurzenia się w wodzie 🤪
Nie spieszyło się nam, więc był czas na pranie, suszenie, czytanie i kolejny spacer po klifach.





Gdy ruszyliśmy na północ Sant’Antioco w końcu zaczęła się ‘biała strefa’. Otwarte kafejki, bary, restauracje. Nie każdy już w masce. Zrobiło się ludzko, życie wróciło na ulice. To właśnie wtedy dotarliśmy do uroczego miasteczka, które skradło nasze serca. Mowa tu o małym miasteczku Calasetta, założonym w 1769 roku przez 38 rodzin rybaków z tunezyjskiej wyspy Tabarka, którzy pierwotnie osiedlili się tam z Genui.
Pewnie dlatego czuliśmy się tam…jak nie na Sardynii 🙂 Białe ściany domów, kolorowe okiennice. Swoim klimatem bardziej przypominało arabski świat.
Stanęliśmy w porcie i żeby uspokoić trochę ‘naładowane’ dzieciaki pierwsze kroki skierowaliśmy do kafejki. ‘Kawa dla rodziców i czekoladowe croissanty dla wszystkich’ powiedziałem. Powoli bojowe miny przybierały kształt banana. ‘Hurrrraaaaaa’ wykrzyknęli Malika i Mandela. Ja też cicho bo nie mogłem się doczekać, żeby tak uczcić powrót do normalności 😁
Powoli przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami chłonąc magię miejsca. Okazało się, że nie tylko Mandela skończył trzy lata. La Bottega dei Fiori także przeżyła tyle samo 🥳





Największe wrażenie zrobiła na nas wizyta w salonie fryzjerskim Mario Parodi. To kolejne potwierdzenie tego, że te miejsca zapadają nam w pamięci, które naznaczone są spotkaniami. Naszą uwagę przykuły sylwetki żaglowców, marynistycznych dekoracji i klimatu, który dało się odczuć. Przywitanie, kilka pytań, odpowiedzi. A za chwilę już cała historia życia.
W jednej z ram oryginał manifestu pokładowego, spisu pasażerów, którzy na pokładzie żaglowca ‘Ancilla Domini’ przybyli w 1770 roku do Calasetta. Na samym dole dwa nazwiska – Parodi 🙂
Drugie spotkanie w oddalonej o kilkanaście minut drogi największej miejscowości noszącej taką samą nazwę jak wyspa – Sant’Antioco. Tym razem spotykamy się z Chiara Vigo w Museo del Bisso di Chiara Vigo. Pomimo późnych już godzin popołudniowych i telefonu ‘czy jest szansa się spotkać’, Chiara przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Mistrzyni starożytnego tkactwa ‘nićmi’ które pochodzą z głębin morskich. Proces pozyskiwania (pochodzi od Pinna Nobilis, ponad 1m małża, który można znaleźć w tym rejonie Morza Śródziemnego) i wytwarzania ‘nici’ wyłożyła nam Chiara, prezentując swoje prace, opowiadając o historii, o podglądaniu babci, mamy. Tak zrodziła się jej pasja, którą dziś dzieli się z innymi.
Dziękujemy Mario i Chiara, że zechcieli podzielić się z nami swoim czasem, opowiedzieć o tym, co dla człowieka w życiu najważniejsze – o PASJI! 🥰







