Costa Verde cz.2

Po kilku dniach dotarliśmy w końcu do miejsca, od którego oficjalnie zaczyna się Costa Verde, czyli Capo Pecora. Jedno z niewielu miejsc bardzo polecanych, które odwiedziliśmy. Zima i Covid dały nam tą przewagę, że nawet bardzo turystyczne miejsca były puste. W lato pewnie byśmy machnęli ręką i tu nie zajrzeli. A warto! Choć trzeba ruszyć cztery litery trochę dalej niż kilka metrów od parkingu, a najlepiej ruszyć od drugiej strony 🤣

Zacznę chwilę wcześniej, bo po opuszczeniu Cala Domestica chcieliśmy zobaczyć jeszcze Buggerru. W sezonie, nawet tym Covid’owym, miasto tryska życiem. Jednak tego dnia nawet nie za bardzo czuliśmy ochotę żeby wysiadać. Szybko przeszliśmy się po głównej uliczce. Otwarta jedna kafejka i na tym koniec. Nie powiem, że Covid odciął nas od kulturalnej części Sardynii 😪 Wszystkie tradycyjne obrzędy, tańce, śpiewy, święta…rzucało się nam trochę na psychikę i chyba dlatego tego wietrznego dnia nie mieliśmy ochoty dobijać się jeszcze bardziej patrząc na martwe miasteczko. Podjechaliśmy więc na parking przy plaży, żeby na godzinę włączyć komputer i wysłać kilka maili. Dzień był dość słoneczny choć Mistral urywał głowy. Wzburzone morze wyglądało majestatycznie, a efektu ‘wow’ dodawały fale, które co chwilę rozbijały się o falochron małego portu. Nic dziwnego, że gdy przed nami zobaczyłem na plaży rodzinę z 2ką dzieciaków, siedzącą koło plażowego namiotu pomyślałem: ‘kolejni wariaci’ i to na pewno nie lokalni 😋 Po skończonej pracy poszedłem zagadać. Rodzinka z Niemiec, Ana i Sebastian. Kilka minut później podjechali do nas, wymieniliśmy się numerami i dostaliśmy zaproszenie na wspólny czas, obiad i prysznic 😍 Wrócę jeszcze do nich, bo spędziliśmy razem dwa niezapomniane dni. 

Wiedzieliśmy, że na samym Capo Pecora ‘gonią’. Nie można spokojnie zatrzymać się na noc, a mieliśmy już trochę dość nerwowego zachowania Carabinieri. Tego dnia drogą okrężną, omijającą najbliższe góry, przejechaliśmy na Spiaggia di Scivu. Zapadał już zmrok, kiedy dotarliśmy na szutrowy parking, znajdujący się nad kilkunasto-metrowym klifem. Dwie rzeczy uderzyły nas od razu, jednak było to pozytywne uderzenie 🤪 Kosze, a raczej wielkie pojemniki na śmieci każdego rodzaju. Tego nie spodziewaliśmy się w miejscu, do którego w zimę raczej nikt nie zagląda, z dala od miasteczek i wsi. Drugą rzeczą był stary kamper na czeskich blachach – zapowiadała się dobra zabawa 🥳

Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę kampera i już z daleka wiedzieliśmy, że dziś będzie wesoło. O jego bok stały oparte dwa małe rowery. Michaela i Ondrej z 2ką chłopaków o rok starszych od naszych. Minęła chwila, żeby dzieciaki się dotarły i zaczęła się wspólna zabawa. Z wyrzuconych gałęzi i kłód zrobiliśmy ściany zamku…a może była to baza Psiego Patrolu 😊 Kopanie dołów, hamak, slack. Wygłupy dzieciaków, kupa śmiechu. Zdjęć z tego mam tylko kilka, bo…chłopaki latali na golasa 🤣 A w tym samym czasie Ondrej wyciągnął swoje skrzydło i poszybował w przestworza. 

Kolejnego dnia rozwiało się jeszcze mocniej. Kiedy wstaliśmy, na parkingu stało kilka dodatkowych aut, z których kierowcy wyciągali skrzydła, ostatni przegląd sprzętu i jeden po drugim wzbijali się w powietrze. Kiedy kończyliśmy tego dnia zabawę na plaży i poszliśmy zrobić obiadokolację, ekipa także pakowała sprzęt. Wokół nas zebrała się spora grupa ludzi. Szybko dostaliśmy zaproszenie, żeby dołączyć. Po godzinach latania zgłodnieli więc ze swoich bagażników wyciągali sardyńskie rarytasy – swoje pomarańcze, pomidory, kiełbasy, sery, wino, chleby 😍 Zapamiętaliśmy Szkota, który od kilku lat mieszka na Capo Pecora. Sardyńczyka z Villasimius, który świetnie mówił po angielsku, co pomogło nam czerpać radość z rozmów. Kolejny raz sardyńska gościnność dała o sobie znać 💪

Kiedy tego dnia poszliśmy pożegnać zachodzące słońce, wracając już do kampera nie mogliśmy doprosić dzieciaków, żeby szły szybciej. Zrobiliśmy im więc małego psikusa. Schowaliśmy się koło klifu i zasłonięci przez krzaki czekaliśmy, aż dzieciaki przejdą koło nas. Do vana mieli jakieś 500m. Mandela przez chwilę wołał: ‘mamo, mamo’, po czym dał za wygraną. Malika chwyciła jego dłoń i zaczęli wchodzić drewnianą kładką ułożoną na wydmie w kierunku parkingu. Śledziliśmy ich uważnie. Rozmawiali i cały czas szli za rękę. Starsza siostra to skarb! Zdziwili się trochę bardziej, gdy podeszli do kampera i zobaczyli zamknięte drzwi. Zaczęli pukać, walić … i wtedy wyskoczyliśmy zza pobliskich krzaków 😁 Miny już mieli trochę wykrzywione 😕 Ubawiliśmy się, jednak też byliśmy świadkami prawdziwej przyjaźni, bratersko-siostrzanej sztamy, i tego Malikowego instynktu – jestem odpowiedzialna za brata! 👮‍♀️ Brawo Maliko! 👸

Następny dzień pokazał nam ponownie, że plany planami, a życie pisze swoje scenariusze. Prognozowany brak opadu, połowa nieba pokryta przez chmury. Spakowaliśmy się jeszcze wieczorem, żeby nie tracić czasu rano. Kiedy Natalia przygotowywała śniadanie ja poskładałem rowery i po napełnieniu brzuchów ruszyliśmy w góry. Pętla miała nam zająć kilka godzin. Tym razem jechaliśmy na lekko, w końcu prognoza była dość jasna. Na długim podjeździe zaczęło się jednak chmurzyć, w oddali zobaczyliśmy jak w naszym kierunku nadciąga niezła zlewa. Szybkie sprawdzenie apki z mapą turystyczną, jednak w pobliżu nie znalazłem żadnego schronu czy zadaszenia, gdzie można by przeczekać deszcz. Ulewa trwała ze 20 minut. Przykryłem dzieciaki jedyną kurtką jaką miałem, a my staliśmy i zastanawialiśmy się, co dalej. Wszystkich zaczęło telepać. Dzieciaki, choć górę miały dość suchą, spodnie i buty przemoczone do cna. Cóż…czasami trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. 

Wieczór wcześniej pożegnaliśmy się jeszcze z czeską ekipą. Dzieciaki zajęły się układaniem klocków Lego, my rozmowami. Miło było spotkać kolejną rodzinę o podobnym podejściu do życia. Dzięki Michaela i Ondrej! 😘

Po spakowaniu rowerów szybka decyzja, że dziś po południu zobaczymy w końcu Capo Pecora. W grę nie wchodziła jednak jazda na około gór, 30 km po krętych i wąskich górskich drogach to godzina za kółkiem. Jeszcze raz sprawdziliśmy mapę i ruszyliśmy najkrótszą, szutrową drogą przez góry. Jak się okazało chwilę później był to strzał w dziesiątkę. Gdy zjeżdżaliśmy już w dół i zbliżyliśmy się do Portixeddu pierw zakupiliśmy pomarańcze od lokalsów, a trochę dalej Natalia zobaczyła latające po podwórku kury. Zatrzymaliśmy się, żeby już za chwilę mieć siatkę świeżych zakupów: jajek, warzyw i lokalnego wina. Największym jednak odkryciem były pomidory, które tam dostaliśmy. Wyglądał jak niedojrzałe jeszcze owoce – twarde, zielonkawe, tylko gdzieniegdzie czerwonawe. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy rozgryźliśmy je. Takiego wybuchu słodyczy nie czułem już dawno. Wtedy kupiliśmy je za grosze, ale bliżej sezonu ceny skoczyły do 6 euro/kg. 🤣

Po przejechaniu Portixeddu wąską malowniczą drogą wijącą się po zboczu góry dotarliśmy na parking. Poza nami na parkingu stało jeszcze jedno auto. Ubraliśmy się ciepło, wciągnęliśmy czapki i kaptury na głowy i ruszyliśmy na sam koniec Capo. Tego dnia fale gonione przez Mistral dały nam pokaz swojej siły, teatralne przedstawienie tańca fal i nieustannej walki dwóch żywiołów, soląc przy tym kanapki, pomidory… i nas samych 😄

Kolejnego dnia przeszliśmy dość spory kawałek rezerwatu, rozciągającego się pomiędzy Spiaggia di Sciviu, a Capo Pecora. Klify, ścieżki wśród traw, krzewów, wielkich boulderów. Tam także znajduje się plaża z jajami dinozaurów, którą bardzo chciały zobaczyć dzieciaki po wszystkich dinozaurowych opowieściach 😄 To kolejne już miejsce, gdzie telefon służył za aparat, a nie przeszkadzał dzwonieniem – brak zasięgu.

Kolejnego poranka nie byliśmy w stanie odmówić sobie kawy i ciacha w kafejce w Portixeddu. Trzeba życie sobie czasami osłodzić 🤩


Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s