ŚWIĘTA WIELKANOCNE

Na dzień przed Świętami Wielkanocnymi pakujemy się i startujemy z Putzu Idu w kierunku Santa Maria Navarrese. To w tym malowniczym miasteczku na wschodnim wybrzeżu chcemy spędzić kilka świątecznych dni. A że Sardynia na Święta znowu wpada w lockdown trzeba się spieszyć. Mamy nadzieję, że Carabinieri będą nas omijać z daleka i skorzystamy z uroków tego miejsca – Pedra Longa, płaskowyż Golgo, wąwóz Gorropu – wspaniałe pasmo Supramonte. Jest w czym wybierać. Brakuje nam jednak  rodzinnych Świąt. Fajnie byłoby się zobaczyć, wyściskać. A tu jeszcze sardyńskie zamknięcie w puszce 🙂 Nie ma festynów, z domów nie wypuszczają. Dwa dni później i nas w vanie zatrzymuje policja i każe wracać skąd przyjechaliśmy. Nie pomaga tłumaczenie, że żyjemy tak już od ponad pół roku. Dokąd mamy wracać? Dalsza dyskusja nie ma sensu, racjonalne argumenty nie wnoszą nic sensownego, więc wracamy do Santa Maria Navarrese by dzień później znowu spróbować 🙂

No i spróbowaliśmy 🙂 Zebraliśmy się z rana by już za chwilę dotrzeć do Pedra Longa. Sam dojazd zapierał dech w piersiach.  Ruszamy szlakiem ciągnącym się w kierunku północnym. I w tym miejscu dużym zaskoczeniem są wszechobecne kozy i krowy, które pomimo dość stromych zboczy (kozy to jeszcze rozumiem, krowy są pod tym względem ewenementem – polska by sobie nie poradziłą haha) bardzo zwinnie biegają to w górę, to w dół. Co jakiś czas potrzebujemy przeganiać mućkę z wąskiej ścieżki 🙂 To tu drugi raz natykamy się na olbrzymie kleszcze. Zatrzymujemy się koło rodziny osiołków. Po ich przyjacielskim porannym witaniu nas na płaskowyżu Golgo kilka tygodni wcześniej Malika i Mandela tulą się do nich z całych sił. Przyglądam się z daleka, potem podchodzę bliżej i widzę, jak ogromne kleszcze chodzą sobie po sierści zwierzaków. Ciarki przechodzą po plecach. Choć może to i lepiej, że są takowych rozmiarów. Kiedyś, jeszcze za czasów mieszkania w Krakowie, kiedy Malika załapała pierwszego kleszcza w życiu, wyśmiano Natalię na pogotowiu (wtedy jeszcze nie mieliśmy lassa przy sobie). Pierw pielęgniarka, potem lekarz z denkami od butelek na nosie. Jednak miło przeprosił Natalię, gdy w końcu wziął lupę (Natalia uparła się i powiedziała, że nie wyjdzie) i dostrzegł 0.5 mm larwę kleszcza. Więc tu, na Sardynii przeglądanie dzieciaków i nas szło szybko. Łatwo wyłapać coś, co ma ok 0.5-1 cm 🙂 

Mamy notatnik z zapisanymi fajnymi tekstami dzieciaków. Tego dnia Mandela pyta: ‘po co ludzie mają takie urządniki do kleszczów?’ 🙂 Po to synku, żeby te małe g… wyciągnąć, jak się już wgryzą 🙂

Jeden z najlepszych prezentów, jakie mogliśmy sobie zrobić przy małych dzieciach były elektryczne MTB 😉 Te kilka złotówek dało nam wolność, której poszukuje każdy rodzić z więcej niż jednym małym dzieckiem. Na początku przyczepka rowerowa i kilka miesięcy po narodzeniu, w podwieszanym hamaku, dzieciaki bujały się po szutrach, połykając owady i piasek spod kół 🤣 Potem przyszedł czas na foteliki, dziś wciągamy ich pod większe górki. Na Sardynii rowery były naszym wybawieniem. Pełne sakwy i ruszaliśmy na cały dzień przed siebie. 

W pamięci zapadł mi 500m podjazd pod Monte Oro z Santa Maria Navarrese, dalej przez Baunei i Triei. Ta ostatnia to bardzo malownicza wioseczka z dobrym miejscem na rest z dostępem do wody. W dół toczyliśmy się podziwiając bajkowe domy i uprawne pola. W wielu miejscach pomarańcze zachęcały do zerwania. Także tutaj wystarczyło porozmawiać z lokalnym właścicielem by już za chwilę mieć siatkę pełną soczystych owoców. 

Kolejny dzień to zabawa w kotka i myszkę z lokalną policją 🙂 Z domów już wypuścili, jednak nadal obowiązuje zakaz poruszania się między miejscowościami. Przemieszczamy się przez Baunei w kierunku płaskowyżu położonego nad miejscowością Urzulei. Na skrzyżowaniu dróg SS125 i SP37 stoją Carabinieri. Mamy szczęście, że akurat zajęci są tubylcami i na nas nie zwracają uwagi. Choć od sardyńskich przyjaciół słyszeliśmy, że starają się nie zatrzymywać aut z obcymi rejestracjami – brak znajomości angielskiego przez stróżów prawa jest największym ich atutem 🙂 Spotkani trzy dni wcześniej byli wyjątkiem.

Parkujemy na płaskowyżu kilkadziesiąt metrów od niemieckiego vana. Dzieciaki dostają piłkę i swoje rowery. Natalia podgrzewa i pakuje w termosy żarcie, ja przygotowuję rowery. Niecałą godzinę później sakwy już na rowerach, Mandela do fotelika i trzy rowery ruszają przed siebie. Choć dużo niebieskiego nieba i słońce przygrzewa fajnie, dość silny i zimny wiatr daje o sobie znać. Trzeba szybko zjechać z płaskowyżu i skryć się w lesie między wzgórzami. 

Miejsce robi na mnie duże wrażenie. Czuję się jak na dachu świata. Podobnie, jak na płaskowyżu Golgo, magiczne są tutaj przestrzenie. Jak na dłoni widać wszystkie szczyty w bliższej i dalszej odległości, aż chce się na nie wejść albo wjechać rowerami. Już żałuję, że przyjechaliśmy tu tylko na jeden dzień. Może uda się jeszcze wrócić. 

Trasa jest malownicza i choć miejsce, gdzie jedziemy ma na końcu parking i można by przecież zaparkować tam vana to…na rowerze czuje się lepiej klimat miejsca, zimny wiatr muska twarz, słychać go, gdy wpada między drzewa, słychać odgłosy dzikich świń, które co jakiś czas mijamy. Natrafiamy także na…jelenia, choć widzianego z daleka, więc mogłem pomylić z krową 🙂 haha Podpytuję wujka Google i bingo. Na Sardynii z początkiem obecnego wieku zaczęto wprowadzać Jelenia Czerwonego. Więc może jednak mój wzrok nie jest aż tak słaby 🙂

Po 10 km docieramy do leśnego parkingu Sedda Ar Baccas skąd szlakiem można dalej zejść do kanionu Gorropu. My jednak zdejmujemy sakwy, zakładamy wszystko, co mamy i siadamy na słońcu. Gorący posiłek, ciepła herbata stawiają nas na nogi. Dzieciaki latają po skałach, my zasiedliśmy, żeby trochę odpocząć. W tą stronę na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Dwa w jednym – błogosławieństwo i przekleństwo. Być w tych miejscach i mieć je tylko dla siebie, bez tłumów, hałasu to wielki skarb. Vana można parkować gdzie się chce, a nie między kilku albo kilkudziesięcioma innymi. Nikomu nie przeszkadzamy. Raczej szybko taka sytuacja się nie powtórzy 🙂 Z drugiej strony do miast nic nas nie ciągnie. Restauracje pozamykane, muzea zamknięte, festyny i święta odwołane. Nawet kafejki, bez których trudno sobie wyobrazić życie Włochów albo Sardyńczyków, kawę sprzedają na wynos. Kilka dni wcześniej zjeżdżając z Triei natrafiamy na położoną na odludziu, wśród pól restauracje. Pedałujemy już kilka godzin więc coś treściwego przydałoby się wrzucić na ruszt. Do ogrodzenia podchodzi właścicielka, która płynną angielszczyzną przeprasza nas i mówi, że COVIDo-zamknięte ehhh. Pewnie w swoim gronie dalej się spotykają na kolacjach, to dla obcych nie ma wejścia. Ślinka kapie mi z ust. Może następnym razem. 

Droga powrotna dłuży się trochę, w końcu pod górę, a Malika pedałuje sama. Towwhee daje radę pod największe wzniesienia. Kiedy docieramy do vana jest już późne popołudnie. Szybko udaje się spakować rowery, każdy dostaje po kanapce do ręki i zaczynamy z dzieciakami grać w piłkę. W jedną stronę piłka leci dobrze, w drugą, pod wiatr jakoś sie jej nie chce haha 

Zjeżdżamy wąską drogą z płaskowyżu i kierujemy się w kierunku Urzulei. Potrzebujemy zatankować wodę, a ta w Baunei leci dość leniwie. Po wypełnieniu naszych zbiorników ruszamy drogą ku wybrzeżu, która w tym miejscu doliny towarzyszy rzece Pramaera, a po obu stronach wyrastają 1000m szczyty. Zachodzące słońce podświetla je (szczyty) oraz chmury na pomarańczowo. Uciekliśmy przed ulewą, która dopada nas w aucie więc w tylnych lusterkach widzimy nad płaskowyżem wielką tęczę. Robi się obłędnie! 

Pytam dzieciaki, co chciałyby zjeść? ‘Serek czelokadowy i wanilowy’ 🙂 odpowiada Mandela. Na wjeździe do Lotzorai dostrzegamy kierunkowskaz do lokalnej winiarni. Jednak o tej porze już zamknięta więc pocieszamy się ostatnią ricottą i kawałkiem zwykłego-niezwykłego sera owczego w caseificio L’armentizia. 

Jak już jesteśmy przy serach. Spożycie mięsa ograniczyliśmy do minimum, a potrzebne składniki czerpiemy z innych naturalnych źródeł. Mleko krowie już dawno wypadło z naszego obiegu. Sery natomiast…mam do nich słabość szczególnie, że znajdujemy się w ich królestwie. Najlepsze i zarazem najtańsze sery kupowaliśmy w caseificio L’armentizia albo od lokalnych pasterzy. Po kilku dniach pobytu w górach i witaniu się z pasterzami codziennie rano i wieczorem Natalia szybko nawiązuje kontakt i sery (z mleka owczego i koziego) przyjeżdżają pod same drzwi vana. 

Jednak wyjątkowy ser udało nam się upolować koło wspomnianego już powyżej miejsca przy skrzyżowania SS125 i SP37 koło Urzulei. Leżące wysoko w górach nadaje trawie i rosnącym tam ziołom, kwiatom i temu wszystkiemu, co stanowi menu owiec i kóz niezapomniany smak i zapach. To w Caseificio Gruthas kupujemy swoją pierwszą ricottę. Znika już następnego dnia, zjedzona bez niczego, łyżkami. Tylko Natalia zwraca mi uwagę, że to nie ziemniaki 😀

Dzień restu spędzamy w Arbatax na plaży i pętając się po skalistych półwyspach wśród krzewów. To właśnie tam Natalia upolowała dla 3-letniego Mandeli Woom 2 – rower z pedałami. Szybki telefon do dziadka Rysia i używka do odebrania w Gdyni. Ależ dostaliśmy prezent. Jego pierwszy, na którym miał nauczyć się śmigać sam. Malice zajęło to w sumie 2h biegania za nią. Mandela natomiast…no cóż…wsiadł i pojechał haha Przesiadka z rowerka biegowego na lekki rower z pedałami to naturalne przejście. Nie trzeba w sumie uczyć, wystarczy podpatrywać starszą siostrę 🙂 

Wjeżdżamy wyżej na skałę Arbataxu mając nadzieję, że z góry będzie rozciągał się piękny widok. Niestety w pewnym miejscu brama wojskowa oznajmiła, że nie jesteśm mile widziani 🙂 Zjeżdzamy trochę niżej i zatrzymujemy się w małej zatoczce na 180 stopniowym zakręcie, żeby zobaczyć małe ZOO. Największą atrakcją były tam strusie. Podchodziły pod płot i można było im się przyjrzeć z bliska. W pewnym momencie podjechało auto z grupą czterech nastolatków. Śmiechy, pogaduszki i nagle jeden z nich podniósł patyka i przez płot próbuje trafić strusia w głowę/oko. Najszybciej zareagowała Natalia: ‘che cazzo stai facendo? Sei stupido?’. Chłopaki stanęli jak wryci, kij poszedł na ziemię i spokojnie wycofali się do auta. Kochana żonka! 🙂

Następnego dnia zaczynamy nasze ostatnie 24h na wybrzeżu wschodnim 2.0. Nigdy nie byłem zwolennikiem zwiedzania tego, co w przewodniku. Kanion Gorropu opisany był jako must-see Sardynii. Jako osoba wspinająca się niejedną ścianę widziałem już od dołu i przyznam, że jednak wolę widzieć je z góry, gdzie oprócz nich jest jeszcze ta majestatyczna przestrzeń. Namawiam Natalię, żeby zamiast schodzić w dół i oglądać kamienie, wejść na górę 🙂 Tym razem policji już nie widać i na spokojnie docieramy do parkingu przy Cantoniera Ghenna’e Silana. Teraz już wiem, że od wyjścia z wana do ponownego otwarcia drzwi minie 8 godzin. Z 3 letnim Mandelą i 5 letnią Maliką to dobry czas! W sumie po szlaku przejdziemy prawie 10 km oraz 650 m podejścia i tyle samo zejścia. ¾ trasy to graniówka, gdzie oznakowania szlaku to rzadkie kopczyki i gdyby nie @mapy.cz to zeszłoby nam dłużej. Jedna z moich ulubionych aplikacji 🙂 

Nie będę ukrywał, że sam dostałem po dupie. Mandela w pewnym momencie odpływa i biorę go na plecy do nosidła. Zasypia. Pomimo słońca jest dość chłodno. Silny wiatr wychładza i utrudnia poruszanie się po skałach. Kamienie co chwilę wyjeżdżają spod butów, a z Mandelą na plecach środek ciężkości powędrował wyżej. Wyłożyć się nie jest trudno. 

Od czasu do czasu gubię kopczyk i idziemy na czuja. W końcu po kilku godzinach docieramy do Punta Cucuttos, gdzie na końcu mieści się punkt widokowy, skąd z góry można podziwiać ściany nad kanionem Gorropu. Było warto się tu pchać. Dzieciaków nie ciągniemy już na widok, z Natalią wybieramy się tam na zmianę. Trochę wcześniej znajdujemy zaciszne miejsce osłonięte od wiatru. Ubieramy się we wszystko, co mamy jeszcze w plecakach i wyciągamy termosy z ciepłym żarciem i herbatą. Spędzamy 20 min przytuleni do siebie zajadając w ciszy, kilka fotek i trzeba ruszać dalej. Przed nami podejście, a potem zejście. Po drodze słuchamy nagranego wcześniej audiobooka: ‘Przygody pirata Rabarbara’ 🙂

Przy ostatnim zejściu kopczyki gubią się szybko, a na około eksponowane skały. Łapię trochę stresa. Z Mandelą na plecach, chwilę później za rękę. Jak się pogubimy, będziemy potrzebowali wytrawersować do ścieżki, którą wchodziliśmy 8h wcześniej. Albo wrócić do góry. Dzieciaki narzekają na bolące nogi. Mi zresztą też już się nie chce. F**k! Wolę jednak trafić na dół za pierwszym razem. Ponownie @mapy.cz przychodzą z ratunkiem. Gdy widzimy już w dole ścieżkę zaczynamy podbiegać by za chwilę znaleźć się koło vana. Malika całą trasę przechodzi na własnych nogach. Twarda dziewczyna! 🙂 Ściągamy buty trekkingowe by choć trochę, one i stopy, przewietrzyły się na świeżym powietrzu 🙂 Nic mi się już nie chce, a przed nami jeszcze kręta górska droga do Santa Maria Navarrese.


Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s